środa, 23 listopada 2016

Nowe, trudne wyzwanie ...

Odkąd skończyłam szkołę, strasznie się rozsmakowałam w wolnych weekendach, których przez 6 lat nauki miałam bardzo niewiele.
Postanowiłam te wolne weekendy jakoś zagospodarować, nie żeby mi się znudziły, ale strasznie nie znoszę próżni. Czekałam tylko na operację i to jak będę się po niej czuła. Już wiem, że nie taki diabeł straszny, a ja powoli wracam do równowagi. Odnowiłam kontakty z fundacją, która pokazała mi jak żyć na wózku. Myślę, że w dużej części dzięki ludziom tam pracującym jestem tu gdzie jestem. Zmierzam ponowić współpracę z fundacją, ale tym razem nie jako uczestnik, ale dołączyć do kadry.
Od razu zaproponowali mi pracę z dziećmi. Powiem wam szczerze, bardzo mnie to przerażą. Oczywiście spróbuję, oczywiście dam z siebie wszystko, ale bardzo się tego obawiam.
Miałabym pracować z dziećmi od 2 do 14 lat. Pokrzywdzone przez los maleństwa. Wyobraźcie sobie 2 letnie dziecko poruszające się na wózku inwalidzkim, na samą myśl serce mi się kraje. Po za tym dużo z tych dzieci ma również problemy z mową, boję się, że ich nie zrozumiem, że nie odczytam prawidłowo ich potrzeb. Do tego wszystkiego dochodzą ich rodzice. Oj boje się, boję. Najbardziej boję się, że nie podołam emocjonalnie.
Argumentem na to, żebym pracowała właśnie z dziećmi, było to że przecież sama jestem matką, że przecież bardzo dobrze wychowałam syna. No właśnie, niby jestem matką, ale mój syn jest nie typowym dzieckiem. Bardzo szybko dorósł i już jako 4 latek przyszedł i poważnie się zapytał "mamo co to jest dziwka?" i już wtedy wiedziałam, że to nie będzie typowe dorastanie. Skończyły się dziecięce rozmowy i zabawy. Moje dziecko mam dziś 21 lat, a jest poważniejszy niż jego matka. I tak się zastanawiam czy ja go wychowała?? Jaka jest moja zasługa w tym, że jest jaki jest?? On taki po prostu jest!!
No dobra, ale podejmę to wyzwanie.
Na początku grudnia pierwszy raz stanę oko w oko z tymi dziećmi i z ich rodzicami.

poniedziałek, 14 listopada 2016

Depresja pooperacyjna??

Wiem, że istniej depresja po porodowa - ta już mam nadzieje mi nie grozi, ale czy istniej depresja pooperacyjna??

Jakoś dziwnie się czuję, a jeszcze dziwniej się zachowuję.
Wszystko mnie drażni i denerwuje. Byle drobiazg potrafi mnie wyprowadzić z równowagi i żeby mnie tylko to denerwowało, ale ów drobiazg doprowadza mnie do płaczu. Z byle powodu wybucham płaczem, wylewam morze łez.
Do tego wszystkiego ciągle się wzruszam. Oglądam jakiś program informacyjny i zawsze znajdzie się jakiś reportaż, na którym mogę popłakać. Oglądaliśmy któregoś wieczoru film "Planeta singli" normalnie to pewnie szkoda by mi na niego było czasu,  no może zerkałabym jednym okiem, tymczasem wzruszył mnie do łez, a w momencie kiedy chłopiec dał dziewczynce róże wywołał we mnie cała lawinę łez.
No masakra jakaś!!!!!!
Nie potrafię nad tym zapanować, samo przychodzi, szkoda tylko, że tak samo nie odchodzi.

czwartek, 10 listopada 2016

No i jestem cała i zdrowa.


No może nie cała, bo jednak kawałek wnętrzności mi wycieli i do pełni zdrowia też mi jeszcze trochę brakuje, ale wracam do życia.
I powiem wam, że nie było się czego bać. Fakt dzień zabiegu był koszmarem, bo nie mogłam się ruszyć, musiałam cały dzień leżeć na wznak i oczywiście potwornie mnie bolało to jeszcze do tego cierpiał mój zdezelowany kręgosłup i strasznie mi dokuczał. Jak pozwolili mi usiąść, zejść na wózek to już było tylko lepiej. Nie jadłam nic trzy dni, a teraz jestem na herbacie i sucharkach, dziś pozwoliłam sobie posmarować jednego cieniutko dżemem, nic złego się nie zadziało, więc i w tej kwestii chyba idzie ku lepszemu. Jeszcze trochę mnie boli, zwłaszcza przy przesiadaniu się na wózek i z wózka, muszę zmieniać opatrunki, ale jest to wszystko do wytrzymania.
No i jeszcze jedno ... strasznie mnie martwiło nieprzystosowanie szpitala i zaraz po zabiegu chciałam zrobić aferę, nawet miałam w planach zadzwonić do zaprzyjaźnionej pani redaktor. Hmmmmmm jestem w małej kropce, bo personel szpitala zrobił wszystko, żeby było mi jak najwygodniej. Okazało się, że na salach pooperacyjnych są regulowane łóżka, dali mi takie, które obniżało się prawie na wysokość mojego wózka. Mimo, że te łóżka były przypisane tylko do sal pooperacyjnych i nie powinni ich z tamtą ruszać, bo one miały popodpinane różne inne urządzenia, to złamali tą zasadę i to łózko jeździło na każdą salę na jakiej ja się znalazłam. Pielęgniarki, lekarze, wszyscy na sali operacyjnej i cały personel, był bardzo profesjonalny i na zawołanie pacjenta.
Ostatni raz byłam w tym szpitalu, dokładnie na tym samym oddziale 14 lat temu i zauważyłam ogromną przepaść w standardach i traktowaniu pacjenta. Każdy pacjent był ważny i nie było już przedmiotowego traktowania. Wtedy nazwisko lekarza, który mnie operował poznałam z pieczątki na wypisie, teraz lekarz przyszedł przed zabiegiem przedstawił się, powiedział dokładnie jak to wszystko będzie wyglądało. Po wybudzeniu też mi wyjaśnił co zrobi, że wszystko poszło jak w najlepszej książce medycznej, nawet trochę pożartowaliśmy. Potem przychodził co godzinę, pytał jak się czuję. W dzień wypisu wytłumaczył mi co mam dalej robić. Na czas zabiegu dostałam szpitalną piżamkę - jednorazową. No powiem wam, że jestem bardzo pozytywnie zaskoczona.
Oczywiście, nie ulega wątpliwości, że jednak szpital powinien być przystosowany, nawet pielęgniarki się na to nieprzystosowanie skarżyły, bo to odział chirurgiczny i pacjentów mają różnych i brak uchwytów, odpowiednich sanitariatów, łóżek bardzo często im utrudnia pracę i oczywiście wszystkie rozumiały brak też komfortu pacjentów w tych sytuacjach.
Nie będę się już bała tak bardzo jak bym miała znowu tam trafić tfu tfu, mam nadzieję, że jednak nigdy więcej.

PS: Z CAŁEGO SERDUCHA DZIĘKUJĘ WAM ZA WSPARCIE, CZUŁAM, ŻE MYŚLAMI JESTEŚCIE TAM ZE MNĄ.

sobota, 5 listopada 2016

Szpital ...

No to ja jutro do szpitala, a w poniedziałek rano wpadnę pod skalpel.
Strasznie się boję i strasznie jestem zestresowana, ale mam nadzieję, że szybko wrócę do mojej szarej rzeczywistości, którą mimo szarości i mimo wszystko strasznie kocham.
Plan mam taki: najpóźniej w środę wrócić do normalności. I mam nadzieję, że wszystko wróci do normy, po za dietą. Przez następne pół roku nie zjem nic co lubię, alkoholu nawet nie powącham, a zważywszy że zbliżają się Andrzejki, Wigilia, całe Święta Bożego Narodzenia, Sylwester, więc no łatwo nie będzie. Pocieszające jest to, że może w końcu porządnie schudnę i nie będzie to jakieś marne 10 kilo przez rok, jak teraz, ale tym razem moja całkiem nowa, drastyczna dieta pomoże mi zrzucić nieco więcej i zbliżyć do lasecki ;-)
A więc spakowałam grubaśne romansidło, będę czytać i marzyć :-), słuchawki z ulubiona muzą w uszach i może to mi pozwoli zapomnieć o bólu i przetrwać te trudne, szpitalne dni.
_______________________________________________________________________________
Jakie to życie jest przewrotne.
Ja tu się martwię o siebie, a właśnie dowiedziałam się, że mama mojej przyjaciółki, kobieta którą znam ponad ćwierć wieku i kocham niemalże jak swoją własną mamę - miała udar.
Strasznie mi smutno, ale to zawsze była twarda kobieta i mam nadzieję, że się nie podda i wszystko skończy się dobrze.

środa, 2 listopada 2016

Boję się :-(



Nie dobrze jak za dobrze, choć tak naprawdę to już od dawna nie jest dobrze.
Od trzech lat robię dobrą minę do złej gry, powtarzając sobie, że będzie dobrze, bo przecież musi być dobrze.
A o co chodzi??
Otóż mój mąż od ponad trzech lat ma problemy z kręgosłupem. Ma ataki bólu i są one tak silne, że nie jest wstanie stanąć na nogi. Te ataki trwają różnie, czasami jest to parę dni, a czasami nawet dwa miesiące.  Teraz trzyma go już od lipca. Ma lepsze dni, ale żaden nie jest pozbawiony bólu. Coraz bardziej go przegina w jedną stronę, chodzi już zgięty w pół, ma problem z wyprostowaniem się. Ciągle na lekach.  Od lekarza do lekarza. Każdy ręce rozkłada, wszyscy widzą problem w jego tuszy, ale cholera znam grubszych ludzi i takich problemów nie mają. Po za tym mój mąż taką ma po prostu budowę, nie jest jakimś ekstremalnym grubasem. Też nie siedzi na kanapie z pilotem w ręku. Prace ma fizyczną, po pracy też rzadko jest czas na bezczynne siedzenie.
Strasznie mnie denerwuje taka spychologia. Podobnie jest u mnie, głowa mnie boli to na pewno od kręgosłupa, bóle w klatce piersiowej to od siedzenia, bóle nóg oczywiście też od siedzenia, bóle rąk od jazdy na wózku itd. itp. Taką zawsze słyszę diagnozę na wszystkie moje dolegliwości. Wózek.
No i dolegliwości mojego męża winna jest tusza, bo rentgen nic nie pokazuje to czyli jest zdrowy. Tylko tłuścioch i leń. Z głupiej gadki lekarzy do tej pory wynikało, że tylko się obżera i nic nie robi. Tak mnie to wpienia, bo ani jedno, ani drugie nie jest prawdą.
A mój mąż jeszcze unosi się honorem i na zwolnienie nie pójdzie i tak cierpi. A jest coraz gorzej, już prawie chodzić nie może, jak gdzieś wychodzi to tylko ze mną i mnie traktuje jak chodzik. Mnie to strasznie denerwuje, bo po pierwsze nie lubię jak ktoś mnie pcha,  a po drugie to nie jest wyjście z sytuacji.  
W końcu znalazł się jakiś spoko lekarz i wysłał go na tomografię … teraz na wynik czekamy z sercem na ramieniu, bo z dnia na dzień jest coraz gorzej. Dziś już do pracy nie poszedł, bo zwyczajnie nie mógł wstać na nogi. Nałykał się tabletek i poszedł do przychodni.
Rany jak ja się boję, jak ja się martwię. Nie chcę krakać, ale pamiętam jak to było ze mną. Jak on jeszcze wyląduje na wózku to zdechniemy, a zważywszy jeszcze na naszą sytuację mieszkaniową … nie nawet nie chcę sobie tego wyobrażać.
Do tego wszystkiego jeszcze ta moja operacja w poniedziałek, jestem u kresu wytrzymałości. Już nie potrafię tak po prostu powiedzieć sobie „Będzie dobrze”. Boję się i tyle. Mam tylko nadzieję, że w środę za tydzień, będę ja już po wszystkim, będę już w domu i  ten mój problem zdrowotny się dobrze zakończy.